Recenzja filmu

Zabójcze wesele (2023)
Jeremy Garelick
Adam Sandler
Jennifer Aniston

Gorzko, gorzko

Sandler i Aniston nie mają tutaj może materiału godnego ich talentu, lecz łącząca ich chemia wystarczy, aby utkać iluzję niejakiej wiarygodności granych przez nich postaci, choć te napisano chyba
Gorzko, gorzko
Netflixowe jednorazówki, czyli fabuły sklecone na szybko, z doklejonymi popularnymi nazwiskami, obliczone na podbicie piątkowych statystyk i częstokroć skazane na rychłe zapomnienie, nierzadko przypominają odcinki średniej jakości serialu, od którego jednak trudno się oderwać. Dzieli je co prawda niemal wszystko, ale łączy najważniejsze – to kinematograficzny odpowiednik mrożonek gotowych do spożycia po uprzednim potraktowaniu ich mikrofalami, ale co zrobić po iluś tam godzinach spędzonych za biurkiem, skoro algorytm kusi ładnym obrazkiem.



Nie inaczej jest z omawianym filmem, który pewnikiem rozbije bank, zupełnie jak jego poprzednik sprzed czterech lat – największe otwarcie Netflixa od początku jego istnienia. Dlatego też sequel rozgrywa swoje karty bezpiecznie, może nawet jeszcze bardziej konwencjonalnie niż "Zabójczy rejs" – zamiast szybkiej partyjki w wojenkę, proponując błyskawicznego pasjansa. Spitzowie, po długim okresie małżeńskiej stagnacji, rozruszani uczuciowo i zawodowo dzięki trupom, które padły im do stóp niczym dary losu, rzucili, co mieli, i zostali prywatnymi detektywami.

Ale dola łapsa jest ciężka, o czym przekonują się dość prędko, bo zamiast rozwiązywać sprawy kryminalne z pierwszych stron gazet, zajmują się pierdółkami. Kolejny raz jednak szczęście się do nich uśmiecha, oczywiście znowu kosztem czyjegoś pecha. Zaproszeni do dalekiego Bombaju na huczną imprezę zaślubin przez zaprzyjaźnionego maharadżę prędko zostają rzuceni na głębokie wody, bo ten zostaje porwany, a bodycount znowu jest zaskakująco wysoki. To już nie są salonowe, szaradziarskie kryminały twojego dziadka ani nawet rozmemłana gatunkowa hybryda jak poprzednio; to komedia sensacyjna na pełnej, z porwaniami, pościgami i wybuchami. Gdyby dało się dorzucić do tego tekstu efekt dźwiękowy, usłyszelibyście teraz głębokie westchnięcie.


O ile duet Jennifer Aniston i Adama Sandlera nadal rozumie się bez zbędnego słowa, o tyle rezygnacja z klasycznego, przynajmniej z ducha, "whodunita" przemieszanego z humorem z netflixowego rozdzielnika na rzecz przeplatanej gagami, ciągłej akcji pozbawiła tę dylogię resztek godności. Nie to, żeby wcześniejszy odcinek "Zabójczego czegośtam", jak chyba roboczo możemy nazwać sobie tę serię, zastanawiając się, co też wymyślą dalej tłumacze, było czymś brawurowym albo pierwszoligowym, bynajmniej. Tyle że przyjęta konwencja wymagała rozpisania schematycznej, bo schematycznej, ale przynajmniej lekko wciągającej intrygi wywodzącej się bezpośrednio z gatunku wymagającego konsekwencji. Tutaj już tego nie ma.

Spitzowie, znowu zderzeni ze światem, który jest im obcy, zarówno na poziomie kulturowym, jak i klasowym, bywają co prawda chodzącymi amerykańskimi stereotypami i może aż nadto cieszy ich perspektywa rychłego dorobienia się na czyjejś śmierci, ale to swojaki. Sandler i Aniston nie mają tutaj może materiału godnego ich talentu, lecz łącząca ich chemia wystarczy, aby utkać iluzję niejakiej wiarygodności granych przez nich postaci, choć te napisano chyba atramentem sympatycznym. Ich synergia na planie i wzajemne zrozumienie – znają się i blisko przyjaźnią od trzydziestu lat – to największy i chyba wręcz jedyny atut "Zabójczego wesela". Cała reszta to streamingowa mamałyga.

   

Morderstwo, do którego dojść musi, i wynikające z niego porwanie, rzucają Audrey i Nicka na paryskie ulice, gdzie na wyścigi i bez przewodnika odwiedzają i zwykle demolują miejscówki z pocztówek, odhaczając kolejne nazwiska z listy podejrzanych. Tych jest sporo, ale to jedynie pretekst do zainscenizowania kolejnych dynamicznych scen na ładnym tle, tyle że wychodzi to wszystko topornie, bo reżyser Jeremy Garelick wydaje się gubić przy najprostszej nawet choreografii. Nietrudno też rozgryźć, kto za całym spiskiem stoi, toteż i stawka jest niewielka, aczkolwiek finał na wieży Eiffela może ucieszyć oko. Samo zakończenie, cokolwiek tajemnicze, sugeruje, że nie oszczędzi się nam części trzeciej. Żadne to zaskoczenie, bo film wykręca niezłe wyniki, i Sandler podpisał przecież cyrograf z Netflixem, więc nigdzie się jak na razie nie wybiera. Na szczęście dla nas, komediowe błahostki ma zamiar przeplatać rzeczami z potencjalnie wyższej półki. Przynajmniej do czasu, aż pojawi się kolejny zabójczy pretekst.
1 10
Moja ocena:
3
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones